Jak ma się moje winko z wiśni? Całkiem dobrze! Od momentu, gdy owoce zaczęły fermentować, minął już ponad miesiąc, a w tym czasie działo się baaardzo dużo!
Pozornie, po zostawieniu moszczu w balonie, wino „robi się samo”. No właśnie, pozornie. Owszem, wino nie wymaga poświęcania mu mnóstwa czasu, ale kilka rzeczy trzeba jednak odhaczyć z listy 🙂 Co było do zrobienia na mojej?
Już w ciągu pierwszej doby od nastawu, rozpoczęła się w balonie fermentacja burzliwa. Moszcz mocno się pienił, co było znakiem tego, że drożdże pracują. Aby jednak fermentacja trwała nieprzerwanie, drożdże potrzebowały stałej dostawy cukru. Do owoców regularnie dodawałam zatem syrop cukrowy (przegotowana, ostudzona woda z cukrem). Zdecydowałam się na odstępy tygodniowe.
Przy każdym otwieraniu balona, szczególną uwagę zwracałam na szczelne zamknięcie. Momentalnie, gdy zdejmowałam korek, pojawiały się muszki owocówki (mają chyba jakiś szósty zmysł…). Niestety, mogą one całkowicie zepsuć wino.
Po około dwóch tygodniach od nastawu, z niemałą pomocą brata, oddzieliłam owoce od soku. W sumie otrzymaliśmy około 10 litrów płynu.
Pozostawiony w balonie sok wciąż fermentował, ale był to już kolejny etap – fermentacja cicha. Woda w rurce fermentacyjnej przestała bulgotać, na dnie balonu zaczął tworzyć się osad z drożdży i resztek owoców.
Po dwóch tygodniach od powstania osadu, postanowiłam zlać wino. Innymi słowy, oddzieliłam wino od tego, co zostało na dnie balonu, po prostu je zlewając. Tę czynność powtarza się kilkukrotnie w różnych odstępach czasu, do momentu, gdy wino będzie całkowicie klarowne. Gdy robiłam to drugi raz, osad był już wyraźnie mniejszy. Metoda więc działa;)
To ważne, by nie trzymać wina z osadem zbyt długo. W przeciwnym razie będzie mieć posmak i zapach drożdży.
I tutaj się zatrzymuję. Wino zlewałam już trzykrotnie, myślę, że jestem już na ostatniej prostej przed butelkowaniem. Oczywiście, ten etap również postaram się opisać. A tymczasem na zdjęciach moje wino w procesie – półtwytrawne, rubinowe, przejrzyste 🙂