Zielonogórskie winne szlaki
Jak wspomniałam w poprzednim wpisie, celem mojej moto wyprawy po ziemi lubuskiej, było poznanie tamtejszej historii winiarstwa oraz regionalnych win. O ile z tym pierwszym nie było żadnych problemów, tak degustacje nie do końca była udane, ale o tym za chwilę 🙂
Oprócz Lubuskiego Centrum Winiarstwa, sporo o produkcji wina możemy dowiedzieć się w Muzeum Ziemi Lubuskiej, które znajduje się w samym centrum Zielonej Góry. Wizyta w tym miejscu na zawsze pozostanie w mojej pamięci 😀 To właśnie tuż pod muzeum, mój motocykl dał znać o swojej usterce. Na szczęście była to dość drobna sprawa do naprawienia, z którą w miarę szybko uporał się miejscowy mechanik. Jestem za to wdzięczna do dziś!
Wracając do naszej atrakcji… Cena biletu była zaskakująco niska (16 zł), jak na liczbę i jakość wystaw. W muzeum znajdują się m.in. stałe eskpozycje takie jak: Galeria piastowskich książąt śląskich, Galeria Śląskiej Sztuki Sakralnej, Muzeum Dawnych Tortur, Galeria Tadeusza Kuntze. Wymieniłam tylko część, więc cena biletu moim zdaniem powinna być zdecydowanie wyższa 😉
To, na co szczególnie zwróciłam uwagę, to wystawa Dziedzictwo i współczesność. Zielona Góra – region lubuski. Jest ona ogromna, bogata w eksponaty, a największą uwagę przykuwa interaktywna makieta miasta. Czegoś takiego się nie spodziewałam, to było zaskoczenie na plus. Oczywiście nie da się oddzielić dziejów miasta od historii produkcji wina, zatem można było tutaj i poczytać, i obejrzeć co nieco w tym temacie. Na dłuższą chwilę zatrzymałam się przy wyświetlanym na ekranie czarno-białym filmie (zgaduję, że z lat 60.), przedstawiającym relację z winobrania w Zielonej Górze. Miał ujmujące kadry 🙂 Polecam wpisać sobie hasło na YouTube, np. „winobranie zielona góra stary film” i zobaczyć, co się kryje pod wynikami. Mnie takie wspomnienia wręcz wzruszają 🙂
Jeśli chcemy się dowiedzieć więcej już o samym winie, możemy udać się do… Muzeum Wina. Znajduje się ono na poziomie -1, tuż obok Muzeum Tortur. Przypadek? 😉 Tutaj mamy już wszystko – od ekspozycji urządzeń, technik winiarskich, po witryny z kieliszkami oraz ściany ozdobione tematycznymi plakatami. Porządna porcja wiedzy, obejmująca też to, co dzieje się aktualnie – stąd m.in. akcent „wina pandemicznego”. Bardzo, bardzo fajne miejsce. Naprawdę polecam choć raz się wybrać do całego muzeum.
Po muzeum przyszedł czas na dalsze zwiedzanie winnic. Poruszając się Lubuskim Szlakiem Wina i Miodu, można natrafić na wiele z nich. Ale jak pisałam wcześniej, spontaniczne wizyty raczej nie przynoszą efektów. Tylko do dwóch winnic udało się wejść i porozmawiać z właścicielami / gospodarzami. Za pierwszym razem, trafiłam do winnicy Saint Vincent w Borowie Wielkim. Gospodarstwo było ogromne! I o dziwo, miało biuro 🙂 To tutaj, mimo niezapowiedzianej wizyty, udało się porozmawiać z prowadzącą winnicę p. Renią Wiśniewską. Mogłam skosztować kilku wybranych win (bardzo delikatnie, ze względu na motocykl), ale również dużo dowiedzieć się o samej produkcji. Dostałam mnóstwo porad na temat mojego planowanego wina. Bezcenne! Na koniec – zakupy, wiadomo. Wyszłam z Rieslingiem, który dla mnie smakował bajecznie, ale teraz nie będę go opisywać. Podzielę się wrażeniami, gdy na spokojnie otworzę butelkę 😀 Po powrocie do hotelu kosztowałam natomiast Słonecznego, i było dla mnie zbawieniem po ciężkim, pełnym emocji dniu. Jest to kupaż trzech szczepów: Riesling, Pinot Gris, Muscat Ottonel. Dla mnie jabłkowo-cytrusowe w smaku i zdecydowanie jabłkowe w nosie. Polecam!
Odwiedzoną winnicą nr 2 była Kinga, znajdująca się nieopodal Nowej Soli. W tym przypadku właściciele prowadzą sklep ze swoimi produktami, zatem nie było problemu ani z dotarciem, ani z dostaniem się do środka. Właściciel sporo mówił nie tylko o winach, ale też o atrakcjach regionu. Niestety nie było możliwości spróbowania wina, co dla mnie było dużym rozczarowaniem. Właściciele organizują degustacje po uprzedniej rezerwacji. Szkoda, bo dla kogoś, kto jest przejazdem, to duże utrudnienie i w zasadzie trzeba decydować się na zakup w ciemno. Sklep opuściłam z dwoma butelkami. Pierwszą – różowe Remedium – otworzyłam tego samego dnia, wieczorem w hotelu. Zaskoczeniem numer jeden był kolor – zupełnie nie przypominał różowego, bliżej mu do pomarańczowego. A numerem dwa – smak. Wino było tak kwaśne, że po prostu… niedobre. Zastanawiałam się nawet, czy nie jest zepsute. Po napowietrzeniu (dobre 40 minut), kolejny łyk był już znośny. Nie będzie to jednak moje ulubione wino i nie mogę go z czystym sumieniem polecić. Daję winnicy jednak jeszcze jedną szansę – zobaczymy, jak będzie po degustacji drugiego wina.
Myślę, że kiedyś powtórzę swoją wyprawę do lubuskiego. Na pewno zrobię to już na spokojnie, chętnie też umówię się do kilku winnic na dłuższe zwiedzanie. Jest tutaj jeszcze wiele miejsc do poznania. To, co jest zaskakujące, i to negatywnie, to obecność regionalnych win w knajpkach, a w zasadzie jego brak. Wina z lubuskiego próżno szukać w kartach restauracji w dużych miastach województwa. A szkoda, bo przecież nie ma się czego wstydzić. Po raz kolejny natomiast dostrzegam dużą niesprawiedliwość w nakładanej przez restauratorów marży na napojach. Wino włoskie, którego butelka kosztuje 20 zł, sprzedawane jest za 70. I człowiek myśli, że za taką kwotę pije coś niezwykłego, a to tylko wino z dolnej półki. Echhh… Pozostaje mi cieszyć się miłymi wspomnieniami, zdjęciami widoków, no i zakupionymi winami, aż zawitam do lubuskiego ponownie 🙂