Winko wiśniowe #3

Po ponad dwóch miesiącach od nastawienia winka wiśniowego, nareszcie mogę się cieszyć jego smakiem!

To już niestety ostatnia część relacji z produkcji, ale na ten moment warto było czekać. Ostatnio opisywałam etap klarowania się winka. Akurat tak się udało, że osad z drożdży pięknie sam opadał na dno balonu. Nie musiałam korzystać z żadnych specyfików do klarowania płynu. Barwa winka była piękna, rubinowa, a przejrzystość doskonała. Gdy została już naprawdę taka końcówka, końcóweczka osadu, mogłam przelać winko do butelek. W zasadzie nie musiałam tego robić. Nie każdy butelkuje swoje wino, można je trzymać w balonie. Ja jednak nieco bałam się, że ta końcówka osadu wpłynie jednak na smak wina, a poza tym balon może będzie potrzebny do nastawienia kolejnego wina?

Stanęło więc na butelkowaniu. Nowiutkie, czyste szkło zapełniłam winkiem, ale przyznaję – delikatnie jeszcze osłodziłam wino. W części wina rozpuściłam cukier i dodałam do odlanej znad osadu partii. Zmierzyłam również oczywiście moc, oceniłam smak. Winko wiśniowe jest półwytrawne, choć na końcu zdecydowanie wybija się jego słodycz. Jest również nieco zdradliwe, ponieważ absolutnie nie czuć, że ma 16%. Szaleństwo totalne. Nie mogę się także nachwalić jego barwy – jest taka pełna, rubinowa. Jestem naprawdę zadowolona z tego finalnego efektu. 

Chciałam, aby wszystko było „tak, jak trzeba”, więc zdecydowałam się także na zakorkowanie butelek. I tutaj pojawił się kłopot – zakupione korki w ogóle nie chciały wchodzić do butelek. Zgodnie  z instrukcją, wrzucałam je na 30 sekund do gotującej się wody. Mój brat używał całej swojej siły, aby wpychać je do
środka, ale korki wchodziły maksymalnie do połowy szyjki. Albo jest to kwestia materiałów, z których były korki, albo korkownicy. Na pewno nie rozmiaru – ponieważ zakupiłam najmniejsze z możliwych, a z kolei butelki są w 100% standardowe. Gdybym miała obstawiać, to jednak winę zrzucę na korkownicę – ręczna, plastikową. Być może tutaj potrzeba bardziej profesjonalnego sprzętu?

Aby chronić wino, na szyjki dodatkowo nałożyłam kapturki termokurczliwe. Bardzo fajnie zdają egzamin i widzę, ze trzymają szczelność. 

Wisienka na torcie to etykietowanie. Zaprojektowałam bardzo prosty wzór, zależało mi na czymś subtelnym, symbolicznym. Naklejanie etykiet to było już takie zwieńczenie procesu. A kiedy trzymałam gotową butelkę w dłoniach, czułam ogromną radość i dumę. To było moje pierwsze (nieprawdziwe 😉 ) wino. Od samego początku, gdy tylko wpadłam na ten pomysł, ale tez i później, w każdym kolejnym kroku, dostałam mnóstwo wsparcia. A na koniec równie dużo gratulacji. Jestem szczęśliwa, mission completed! Nie mogę doczekać się już nowego wyzwania… Tymczasem, na zdrowie!